murzyn - weekend jak weekend lyrics
[intro]
dla jasności: to nie jest w ogóle kawałek melanżowy
to jest bardziej o tym, jak się spędza weekendy z braku laku, nie?
zresztą chyba wiesz, kurwa, o co chodzi, też byłeś młody
[zwrotka 1]
pobudka o dwunastej na kwadracie u zioma
w ustach jasne, że sucho, bo za dużo pękło wczoraj
a z wieczora to pamiętam jedynie fragmenty
jak mundurowe świnie pytały o dok-menty
jak zebrało się na gadkę, no to ciach po jednym
tematy głupie i ważne, trochę o życiu, o śmierci
o byłych, obecnych, o tych, co byli, odeszli
parę kiepskich rozkmin, typu “co by było jeśli…”
a reszty nie jestem pewny, wtedy wstaję brat
nie wiem czy bardziej wczorajszy, czy już żyć nie daje kac
no to kurs i po dwa, byle tylko nie wytrzeźwiał
pije jakby był w tyle, waląc pierwsze na hejnał
siły nie ma, chęci nie ma, tępo gapię się na serial
kilka godzin, kilka piwek, ema gęba, muszę spieprzać
atakuję [?] trzeba zahaczyć o dom
by umyć sie, przebrać, wrzucić coś na ząb
później “trr”, dzwoni ziom: “co z wieczorem, ryju?”…
[zwrotka 2]
ogarniam się i wychodzę za pięć minut
raczej będę punktualnie, a może tak plus minus
cisnę z buta na przystanek, w drodze sprawdzam ilość kwitu
puszczam coś z klasyków, żeby umilić se podróż
i nic nie burzy spokoju oprócz spiny dziwnych ziomków
ja nie ogarniam wątków, w sumie chuj, nie moja sprawa
jeden gotowy na bój, krzyczy “kurwo, wysiadaj”
drugi trochę mniejszy cwaniak, fakt, pyskata j-pa
nie jest chętny by się łatać, ale środkowym pozdrawia
już na miejscu spotkania k-mpel furą mnie odbiera
puszcza jakiś świeży numer, nakręca na melanż
siema, siema, bite piony, przed wejściem witam ekipę
jest pite za urodziny, więc i ja stówy życzę
ktoś przede mną stawia kielon, mówię “sorry, dziś abstynent”
“weź tyle nie pierdol, no co ty, się nie napijesz?”
“dobra, napiję”, do dna walę w szyję
morda toast wnosi, sto lat niech nam żyje
ile by nie było zawsze może być lepiej…
prawda. zatem lecimy w plener…
[zwrotka 3]
na sadybe po dwóch ziomków, bo zło się z jednym dzieje
tuż przed furą traci moc, wykurwia ryjem w ziemię
pewien jest, że daje radę, ja widzę, że nie ogarnia
[?], że cieszy j-pę, machając dupie na światłach
jazda ulicami miasta, którym noc nie daje zasnąć
wysiadka, druga runda walki z grawitacją
skazana na przegraną, choć nie poddał się tak łatwo
to nadal, wstając z kolan, myśli, żeby doić alko
ktoś podbił z gadką, wciskając w dłonie browar
a ja jestem zbyt dziabnięty, by w ogóle protestować
co poradzę? taka dola, czasem pije się na umór
pada propozycja przenieść balet do jednego z klubów
w sumie nie mam zdania, w zasadzie mam to w chuju
ale reszta zajarana, więc idę za głosem tłumu
pełno tam młodych szczurów i ciężko się odnaleźć
jakbym gdzieś się zagubił, na pewno będę pod barem
kładę hajs na ladę… niech będzie dobra bomba…
bez reszty mnie poniosła ta [?]
[zwrotka 4]
niezła sztuka na parkiecie i chyba nawet wolna
to wjeżdżam krokiem tanecznym jak travolta
ona nie chciała się poznać, bo w tym stanie to dramat
a mnie nie dziwi wcale, że mówi “spierdalaj”
to nara, strzała, dalej starać mi się nie chce
pod barem znajoma j-pa, co woła na kolędę
to jebniem po małym, już z trudem odpalam szluga
ziomal pyta co tam u mnie, a mi ciężko coś wydukać
mogłoby być lepiej, choć wpadła niezła fucha
dobra, mów co u ciebie, ziomuś, ja chętnie posłucham
ale najpierw lufa lana w zachrypnięte gardło
a ja nadal se powtarzam, że to pewnie już ostatnia
ta, gówno prawda, bo szybko pęka następna
po niej jeszcze dwie i to wszystko co pamiętam
gdzieś tak koło ósmej rano jakaś tramwajowa pętla
chcąc sk-mać co się stało ręką do kieszeni sięgam…
jednak… zonk…
oprócz pliku paragonów, kapsli po bro ani śladu telefonu…
[zwrotka 5]
bo znowu poniósł melanż, druh naruchał przypału
pękło gdzieś koło dwóch stów, bo się chciało pić w lokalu
ciężko sobie coś przypomnieć z wieczornego wypadu
skąd te ujebane spodnie, czemu ryj piecze od gazu
ile czasu już tak jeżdżę? nagle podrywam się w moment
pod blok do koleżki pędzę, jestem, dzwonię dom-f-nem
“ziomek, weź otwieraj, bo się odjebała lipa”
on zmulony mówi “wejdź”, tak bez zadawania pytań
a co się działo wczoraj – kiepsko idzie ta rozkmina
on, że między pierwszą-drugą ostatni raz mnie widział
gdybam co z tym telefonem, że być może wypadł z kielni
dzwoni do mnie no i chuj – abonent niedostępny
to kolejny piękny wieczór, który kończy się słabo
dobra, ciskam już na kwadrat, do roboty wstaję rano
kieruję się do drzwi, żegnam mordę, siemano
ten haltuje mnie i pyta… “piątek to samo?”
Random Lyrics
- turbostaat - die tricks der verlierer lyrics
- thundrbird - echo lyrics
- holak - intro lyrics
- barkkr - wen i go lyrics
- traditional - the haughs o' cromdale lyrics
- esben og politika projektet - hopper lyrics
- merkules - all night long lyrics
- eko fresh - domplatten massaker lyrics
- jere j - rap king lyrics
- banda la trakalosa - no falta quien me las abra lyrics