sokół (pl) - koniec gatunku lyrics
[zwrotka 1: sokół]
ocknąłem się przy barze w luzztrach, nikogo nie ma już w środku
i zamiast słońca na zewnątrz, razi mnie pustka, kurwa, czy piłem do świąt tu?
jak w klipie technotronic kolory, vanilla sky, żadnego życia
słońce niebieskie, cień jest czerwony, w sumie jak raj, chcę coś do picia
żabka otwarta, nie ma kasjerów z miękkim akcentem, to biorę
ulica wymarła, idę śródmieściem, kac trzęsie, trochę się boję
bateria padła mi chyba we wtorek, podnoszę z ziemi gazetę
nagłówki czerwone krzyczą, że w środę zniszczy coś naszą planetę
ciekawe, że dług nadal rośnie, na monitorze jest piątek
chodzę tak cztery godziny żałośnie i zupełnie tracę rozsądek
pusto na ławkach, pusto na mieście, najgorsza pustka jest w domu
jej ubrania w szafie, patrzę na zdjęcie i płaczę se sam po kryjomu
czwartego dnia wyjeżdżam ferrari prosto przez szybę z salonu
chujowo samemu się bawić, już tęsknie tu nawet do wrogów
jak mogli mnie kurwa tak wszyscy zostawić, że znowu to wina nałogów?
z szampanem prowadzę se tramwaj, a rano wybiegam se goły z bristolu
[refren: lena osińska]
to już koniec jest
to już koniec jest
to już koniec jest
gatunek stracił sens
[zwrotka 2: sokół]
dwa miechy już śmigam jak dzikus, kolejny radiowóz w basenie
zgubiłem się już na liczniku, codziennie odhaczam kolejne marzenie
brakuje kolegów, kelnerów, dj’ów, dilerów i bardzo brakuje mi ciebie
i nagle wynurza się para z tunelu jak straciłem całą nadzieję
krzyczę, płaczę, biegnę i śmieje się do nich jak rasowy debil
i poznaje nagle te gęby i mina mi rzednie jak w taniej komedii
ona to słaba szafiara, on taki raper idiota
ona się nagle potyka i wpada tym lepszym profilem do błota
kretyn drze gębę, że spotkał sokoła i kręci na stories na żywo
wypłacam mu liścia backhandem i grzecznie mu wołam: “weź, kurwa, debilu to wyłącz!”
po co samary z vitkaca tu taszczysz i jeszcze te trzy powerbanki?
nawet jak wrzucisz kutasa, to z własnym będziesz mieć tu max dwa lajki
(chyba trzy!) mnie nie licz, są odklejeni od ramy
takiego adama i ewy bareja nie skleiłby nawet naćpany
po pierwszym tygodniu wymiękam, myślałem, że sam nie wiem wiele o świecie
a oni mnie mają za mędrca i za mną się ciągną po pustej planecie
[refren: lena osińska]
to już koniec jest
to już koniec jest
to już koniec jest
gatunek stracił sens
[zwrotka 3: sokół]
mijają kolejne tygodnie, on chyba okazał się ciepły
bo nosi tu jakieś getry co niby matchują mu w chuj do saszetki
ona już chodzi bez majtek, on woli oglądać metki
ja bym ją szarpnął, ale jak tylko coś powie to robię się miękki
poświęcę się w imię ludzkości, biorę niebieskie tabletki
i coś mnie ruszyło, że ponoć po mamie dziedziczysz gen inteligencji
nie mogę więc podjąć ryzyka, przemilczę szczegóły stosunku
grunt, że skończyłem nie tam, zarazem skończyłem z tą farsą gatunku
i nagle wirują fraktale i mam coś ze wzrokiem i odczuwam pustkę
siedzę przy barze, ona stoi bokiem, on przodem i wtedy wybiegam znów z luzzter
ulica żyje, ludzie do pracy a ja wystrzelony jak sputnik
jestem szczęśliwy chociaż mijani rodacy są jacyś smętni i sm-tni
wracam do domu, moja dziewczyna kochana jest zła, że wróciłem tak wcześnie
biorę szampana, zaczynam jej opowiadać jak zbawiłem świat przed nieszczęściem
ona zakłada mi bana, daje mi smycz i każe wyjść z pieskiem – tak już jest
ludzkość niewdzięczna jest z rana i nie zna się na bohaterstwie
[refren: lena osińska]
to już koniec jest
gatunek stracił sens
to już koniec jest
gatunek stracił sens
to już koniec jest
gatunek stracił sens
to już koniec jest
gatunek stracił sens
Random Lyrics